sobota, 8 stycznia 2011

Ci cholerni anarchiści


Od chwili zaistnienia twórczego fermentu w Trójmieście, którego jednym z przejawów jest działalność lokatorska pod szyldem NONBN, miejscowe władze próbują zabezpieczać się przed nim w różny, czasem zabawny sposób. I tak, od jakiegoś czasu czytelnicy gdańskiej prasy i tematycznych stron internetowych mają możliwość czytać dzieła wiceprezydenta Lisickiego, prezydenta Adamowicza i ich nadwornych propagandzistów, gdzie zamiennie używa się terminów “Nic o Nas Bez Nas” i “anarchiści”. Nijak nie można wytłumaczyć tym PO-litrukom, że w działalność pod szyldem NONBN angażuje się mniej więcej tyle samo osób o poglądach anarchistycznych, co wyznawców udomowionego liberalizmu, etatystycznego konserwatyzmu, demokracji obywatelskiej, a znaleźli by się pewnie w tym gronie także różnej maści socjaliści i libertarianie. W “miastowych” blogach i gadzinówkach NONBN to anarchiści i tyle. Jak wytłumaczyć to uproszczenie?Walka polityczna, jaką urząd miasta Gdańska prowadzi przeciw samoorganizacji lokatorów, wymaga chwytów niesportowych. Jednym z nich jest “szufladkowanie” ruchu. O ileż łatwiej walczyć po prostu z “anarchistami”, niż z “grupą osób o różnych poglądach zainteresowaną zmianą w mieście”. Gdyby wyszło na jaw, że w ruch lokatorski angażuje się wiele osób o różnych poglądach, oznaczałoby to, że źle się dzieje w państwie gdańskim. A przecież dzieje się tak dobrze.

Lata propagandy i indoktrynacji językowej spowodowały zaś, że słowo “anarchiści” nie kojarzy się tak przyjemnie, jak hasło polskiej szlachty “nic o nas bez nas”. W słowniku j. polskiego potocznym znaczeniem słowa “anarchia” jest “bezhołowie, chaos, zamieszanie”. Tu „anarchia” ma działać jak obelga, podobnie jak w starożytnych monarchiach słowo “republikanin”. Wielu osobom “anarchiści” kojarzą się z punkowymi kapelami śpiewającymi o anarchii w latach 80-tych. Dlatego też partyjnego spryciarza bardziej zainteresuje, że na danej pikiecie był ktoś z “irokezem” na głowie, niż, że pojawiło się na niej sto “zwykłych ludzi” w wieku 30-70. Mogłoby się bowiem zdarzyć, że obserwator działań lokatorskich zacznie się z nimi utożsamiać, a to już duże zagrożenie dla niemiłosiernie nam panującej władzy.

Tu jednak kosa trafia na kamień: szufladkowanie działaczy lokatorskich mianem anarchistów może okażać się błędem urzędowych propagandzistów. Lokatorzy mogliby przecież zacząć interesować się, co ich działalność ma z realnym anarchizmem wspólnego, a być może – o zgrozo – zacząć czytywać Abramowskiego, Bookchina, czy anarchistów municypalnych. Bowiem anarchia ma też w słowniku i inne, pierwotne znaczenie: stan bez władzy, sytuację, w której władzę zastępuje inne zjawisko, nazywane różnie – rzeczpospolita przyjaciół, pomoc wzajemna, samoorganizacja, odpowiedzialność, miejskość… Anarchistycznym związkiem nazwał choćby “Solidarność” brytyjski badacz polskiej opozycji lat 80-tych Neal Ascherson, a grupy anarchistyczne takie jak RSA w “solidarnościowym” tyglu usiłowały lansować pomysł zastąpienia czerwonej tyranii Polską Samorządną zamiast kolejnym, tym razem kapitalistycznym, eksperymentem utopijnym. Dużymi osiągnięciami miejskich ruchów anarchistycznych na świecie były koncepcje służące sprawiedliwości i przejrzystości polityki lokalnej, jak demokracja bezpośrednia, referenda okręgowe, czy budżet partycypacyjny – w co bardziej cywilizowanych miastach mniej lub bardziej sprawnie wprowadzone w życie. Wszystko to w zależności od stopnia zaangażowania się w pomysł samych mieszkańców.

Oczywiście powyższe nie oznacza bynajmniej, by trzeba było dołączyć do chóru służbistów miejskich i etykietować rodzący się dopiero ruch lokatorski jako anarchistyczny. Taka łatka jest wszak i niepotrzebna, i niezgodna z prawdą. W sposób naturalny młody gdański ferment lokatorski – podobnie jak organizacje miejskie w Poznaniu, Warszawie czy Wrocławiu – jednoczy ludzi o różnych poglądach, bowiem cel jego działań widnieje w programach różnych nurtów tak lewicy, jak prawicy. Celem tym jest godność życia w mieście i dach nad głową dla każdego, bez konieczności upokarzania się i płaszczenia przed urzędnikami. Jeśli ten cel uda się osiągnąć poprzez samoorganizację środowiska najbardziej zainteresowanego przemianą Gdańska z prywatnego folwarku drobnej garstki potentatów i polityków w samorządną wspólnotę, żadne etykietki – czy to anarchizm, ruch obywatelski czy municypalizm – nie będą nam potrzebne.

Stanisław Jan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz